środa, 29 stycznia 2014

Moja biblioteczka: "Jak kochać dziecko", Janusz Korczak

Długo tej książki szukałam. Nie było to proste, bo nie jest to aktualnie bestseller wydawniczy, stojący na szczycie półek w Empiku. 

Szczęśliwie dostałam ją w prezencie, z zupełnie niespodziewanego źródła (dziękuje raz jeszcze :*).Kiedy zaczęłam czytać ten esej, pragnęłam go przeczytać w zasadzie z obowiązku, bo "Słowacki wielkim poetą był". Język, którym napisano książkę jest trudny, nie rozumiałam wszystkich słów, ponieważ dawno już wyszły z użycia. Jednak z każdą stroną mój uśmiech na twarzy stawał się coraz szerszy, a uwielbienie dla przedwojennego pedagoga rosło.

Już od pierwszych stron książki, która składa się z krótkich "wolnych myśli", Korczak zapowiada, że to nie jest poradnik. Nie zamierzał opowiadać, co ile karmić, ile dawać, w co ubierać i ile czasu na dworze spędzać. A potem zwyczajnie przedstawia swoje poglądy na wychowanie dzieci. Tylko tyle i aż tyle. Oczywiście, że nie wszystko do mnie trafia - np. pogląd, że rodzice powinni mieć tyle dzieci ile tylko są w stanie spłodzić... na szczęście Korczak sam się z tego w dopisku wycofał. Część rozważań (zaskakująco niewielka) lekko trąci myszką, a z całej książki bije wielka fascynacja Freudem, którym ja fascynuje się średnio.

Z całej książki bije jednak taki zdrowy rozsądek, miłość i szacunek do dziecka jako człowieka, odrębnej istoty, że aż mi miejscami odbierało dech. Tego szacunku i rozsądku braku wielu dzisiejszym poradników. A przecież powoli odchodzimy od tresowania i dzieci i wpychania ich w ramki.
"Jak kochać dziecko" to idealny wstęp dla wszystkich rodziców, którym bliska jest idea rodzicielstwa bliskości. Dziecko traktowane jest zdecydowanie podmiotowo, jego uczucia są warte szacunku a jego myśli warte wysłuchania. Dzieci nie wolno lekceważyć, wyśmiewać, tłamsić, by wyrosły na wartościowych, świadomych siebie ludzi.
Z kolei matkom Korczak doradza mówiąc kolokwialnie "wrzucić na luz". One same czują najlepiej, czego potrzeba ich dziecku i nie wolno im dać się zmanipulować farbowanym autorytetom.

Po tej lekturze w pełni się zgadzam ze stwierdzaniem, że Korczak był tym dla pedagogiki, kim Einstein dla nauki i Mozart  dla muzyki.

wtorek, 28 stycznia 2014

Drugie spotkanie indywidualne

Na gorąco piszę, dopiero wróciliśmy z Ośrodka.

Dziś rozwiązywaliśmy test psychologiczny o małżeństwie i taki jeszcze jeden, w którym trzeba było dokończyć zdanie.

W tym o małżeństwie trzeba było zaznaczyć w skali od 1 do 5  "zgadzam się - nie zgadzam". Niektóre pytania były dla mnie naprawdę od czapy:

"Myślę, że tylko małżeństwo jest jedyną drogą do pełnego rozwoju jako człowiek"

"Mój mąż to człowiek , który mnie bardzo rozczarował"

No sorry o.O
Ja wiem, że ten test  ma zgłębić naszą osobowość do wnętrza, ale myślałam, że są na to subtelniejsze sposoby :)
W drugim teście musieliśmy uzupełnić zdania zaczynające się np. od "Ja", "Lubię", "Moje nerwy". Trudne to było. Ciekawa jestem , tak szczerze, jak psychologowie to czytają. W sensie ile osobowości człowieka są w stanie wyczytać z takiego testu. To naprawdę ciekawe interesujące. Aż poczułam potrzebę zainteresowania się tym bliżej :)

Po testach rozmawialiśmy sobie z miła panią psycholog o nas, o naszym małżeństwie, o pierwszej randce :D Mój mąż się aż zaróżowił, bo chyba nigdy go tak nie obsypałam komplementami. Aż mi wstyd ;) Ja też usłyszałam od Niego wiele miłego na swój temat. Następne spotkanie przez dwa tygodnie.

Dopytaliśmy dokładniej o terminy i pani powiedziała nam, że takich spotkań będzie mniej więcej sześć i skończą się przed wakacjami, a potem czeka nas kurs. W zeszłym roku były dwie grupy wiosenne i dwie grupy jesienne. Wszystko wskazuje na to, że na kurs pójdziemy dopiero w grupie jesiennej :(

Po powrocie mąż mnie totalnie rozczulił słowami
- Wiesz..? Po każdym takim spotkaniu kocham Cię bardziej.

ooooooo <3

W charakterze ilustracji, grafika Zucha :D



czwartek, 23 stycznia 2014

Moja biblioteczka: "Dzieci z chmur" Justyna Bigos, Beata Mozer


Dwie młode, szczęśliwe i zakochane mężatki. Obie  planowały potomstwo i były zwolennikami tradycyjnego modelu rodziny. Miesiąc mijał za miesiącem, rok za rokiem, a na teście ciążowym nie pojawiały się dwie kreseczki. 
Nadszedł czas medycyny. Niestety oba małżeństwa mimo medycznej interwencji nadal pozostawały bezdzietne. Z czasem pojawiła się myśl o adopcji. To ona właśnie miała być lekiem na całe zło. Justynę i Beatę oraz ich partnerów czekała dość skomplikowana procedura mająca na celu przyznać im status rodzica adopcyjnego. I pewnego dnia stało się. Pojawiły się w ich domach dzieci z chmur.

Jeśli oczekujesz idealnego dzieła literackiego, pełnego wysublimowanej gry słów, mistrzowskiej zabawy językiem, misternego budowania fabuły oraz wyjątkowego stylu - nie bierz "Dzieci z chmur" nawet do ręki.

Książka jest odrobinę chaotyczna, stylistycznie zaledwie poprawna...Ale to nie jest książka skierowana do wielbicieli literatury. To pamiętnik, opis zwykłego życia, zwykłych ludzi które potoczyło się odrobinę inaczej niż sobie zaplanowali, a może przez to lepiej niż sobie wymarzyli.

Przez pierwszą połowę książki, czytając płakałam. Czytałam tam o sobie. O tym, co sama przeszłam. To trudne - mieć swoje uczucia i emocje wydrukowane na papierze i wiedzieć, że nie jestem taka jedyna na świecie. Że inni ludzie przechodzą i czują to samo co ja. Potem książka otworzyła przede mną okno. Okno na przyszłość, na świat, który jest przede mną.

Za to jestem autorkom dozgonnie wdzięczna, ta książka zostanie do końca życia dla mnie bardzo ważna.
"Dzieci z chmur. Opowieść o adopcji i macierzyństwie"
Wydawnictwo Nasza Księgarnia 2013

  

Mitologia adopcji

Kiedy poinformowaliśmy naszych bliskich o naszej decyzji o adopcji, spotkaliśmy się z wielkim entuzjazmem. Jednocześnie okazało się, że na temat przysposobienia krążą różne, zupełnie nie związane z rzeczywistością mity. Zresztą, sami też w nie wierzyliśmy, zanim zaczęliśmy się starać o maluszka w OAO


Tak dużo dzieci czeka w domach dziecka, a adoptować jest tak trudno...
Tak i nie.Dzieci w domach dziecka jest owszem, dużo, ale dzieci do adopcji już niestety wiele mniej. W domach dziecka i rodzinach zastępczych znajdują się przeważnie dzieci z nieuregulowaną sytuacją prawną. Takie dzieci teoretycznie mają rodziców - ktoś posiada do nich prawa rodzicielskie. W praktyce często biologiczni rodzice mają dziecko w nosie, a dzieci kwitną latami w placówkach opiekuńczych. Są też dzieci, które mogą trafić do adopcji - ale niestety często są to rodzeństwa , dzieci starsze lub chore. Można je adoptować, ale potrzeba do tego wiedzy, odwagi i świadomości własnego postępowania. Dlatego tak trudno znaleźć dla nich rodziców.
Pojedyncze maluszki z uregulowaną sytuacją prawną nie czekają na dom wcale - trafiają do czekających rodzin od razu. 

Adopcja to szlachetny czyn, rodzice adopcyjni to bohaterowie
Guzik prawda. Rodzicielstwo adopcyjne w samej idei ma za zadanie pomóc dziecku i służyć jego dobru. Nie ma co z tym dyskutować. Jednak to dziecko jest potrzebne rodzicom tak samo jak oni jemu. Dla nas to jedyna droga do rodzicielstwa. Zupełnie nam nie w głowie pławienie się we własnej zajebistości - nie, nie zostaniemy święci dlatego, że adoptujemy dziecko. My tylko chcemy zostać rodzicami :) 

Procedury są zbyt długie, pewnie jak się ma znajomości to można to załatwić szybciej. 
To prawda, procedury są długie. Przeciętnie oczekiwanie na adopcję trwa ok 2 lat. Połowę tego czasu trwają szkolenia i przygotowanie a druga połowę - czekanie na dziecko. Procedury owszem, pewnie dałoby się przyspieszyć,  gdyby OAO miały więcej pieniędzy i mogły organizować kursy częściej albo szkolić większą ilość przyszłych rodziców. Ale nie mają. Żadne znajomości tu nie pomogą, bo tam zwyczajnie nie ma tyle miejsc. My na pierwsze spotkanie indywidualne czekaliśmy pół roku, takie były kolejki. 

Po co te całe szkolenia? Jak rodzisz dziecko, to nikt ci nie robi egzaminu na rodzica. 
Słowo klucz -"rodzisz". Szkolenie jest absolutnie niezbędne. To dzięki niemu psychologowie z ośrodka mogą poznać przyszłych rodziców, rozwiać ich wątpliwości i fałszywe wyobrażenia. Rodzice mogą choć trochę dowiedzieć się, z czym będą mieli do czynienia. A zagrożeń czeka nas sporo - od chorób i obciążeń, które mogą przynieść ze sobą dziecko (którego matka biologiczna nie prowadziła się jak święta) po zupełnie zaburzone pobudki adopcji. Czasem para nie pogodziła się jeszcze ze swoją niepłodnością. Adoptowane dziecko ma być dla nich nagrodą pocieszenia. Takie sytuacje mają być wychwycone podczas kursu. Na szali jest życie trzech osób, w tym jednej, którą już ktoś raz kiedyś porzucił. Nie warto tego procesu przyspieszać przez własną niecierpliwość. 

Idzie się do domu dziecka i wybiera sobie malucha.
Dziecko to nie piesek ze schroniska. To drugi człowiek, człowiek, którego bardzo skrzywdzono. Adopcja to szukanie rodziców dla dziecka, nie odwrotnie. Tym właśnie zajmują się ośrodki adopcyjne. To oni decydują, która para będzie odpowiednimi rodzicami dla danego dziecka. Dopiero kiedy są pewni swojego wyboru, para dostaje telefon z propozycją. Którą może przyjąć lub nie. 

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Pierwsze spotkanie indywidualne

Telefon zadzwonił dzień przed Sylwestrem.
"Dzień dobry, tu OAO, chcielibyśmy zaprosić Państwa na pierwsze spotkanie indywidualne w ramach procedury kwalifikacyjnej".

Spotkanie ustalono na 15 stycznia 2014 r.
W Ośrodku przyjęły nas dwie przemiłe panie. Dostaliśmy do wypełnienia ankiety, w których musieliśmy określić nasze oczekiwania wobec adopcji. Ankieta nie miała być wiążąca - ośrodek chciał poznać nasze preferencje na ten konkretny moment. Mieliśmy określić wiek dziecka, płeć, preferencje co do jego wyglądu, stanu zdrowia... Musieliśmy określić w punktach nasze obawy co do jego obciążeń i spodziewanych deficytów - matki biologiczne pijąc, ćpając, będąc chore bardzo obciążają maluszki na przyszłość.

Razem z M. mieliśmy już za sobą godziny dyskusji na temat naszych oczekiwań i obaw, zatem wypełnienie tej ankiety nie zajęło nam dużo czasu. Dodatkowo wypełniliśmy wniosek o wydanie zaświadczenia o niekaralności. Formalności załatwia już OAO i specjalnie dla nich zaświadczenie takie jest zwolnione z opłat :) Normalnie kosztuje ok 100 zł.

Kiedy wypełniliśmy już ankiety, panie szczegółowo je z nami omówiły. Punkt po punkcie wyjaśniały wszelkie wątpliwości i niejasności. To naprawdę dużo nam dało. Im też, bo poznały nas lepiej.

Odrobinę się zdołowałam po tym spotkaniu, gdyż usłyszałam, że mamy się jeszcze uczyć cały rok... potem kwalifikacja i jakiś rok czekania na maluszka. Rety, jak długo... jak ja, urodzony raptus i niecierpliwiec, dam sobie z tym radę?

Następne spotkanie 28 stycznia.

Jak to się zaczęło

Zatem - decyzja podjęta. Adopcja.

Pierwszą wizytę w Ośrodku Adopcyjno Opiekuńczym mieliśmy umówiona na początek lipca 2013. Strasznie się stresowaliśmy. Przeczytałam chyba cały internet na temat adopcji. Wbiłam sobie do głowy milion problemów, które mogą nas spotkać. Do ośrodka poszliśmy zupełnie zestresowani.

Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Pani psycholog okazała się miłą, otwartą kobietą, której zadaniem było uspokojenie nas i udzielenie odpowiedzi na milion pytań.

Dostaliśmy wykaz dokumentów do skompletowania m.in - akt ślubu, zaświadczenie o zarobkach, zaświadczenie od psychiatry o stanie zdrowia psychicznego i od internisty - o stanie zdrowia fizycznego. Oprócz tego mieliśmy napisać podanie i życiorysy. Życiorysy miały być takie od serca, emocjonalne.

Skompletowanie dokumentów zajęło nam 10 dni. Od tego momenty zaczęła się nasza procedura kwalifikacyjna.

Z punktu A do punktu B

Po co mi kolejny blog? Sama się czasem zastanawiam. Pisałam już blogi o przeróżnych rzeczach, z lepszym lub gorszym skutkiem. Tym razem jednak to coś zupełnie wyjątkowego - spodziewam się dziecka.

I to dziecka całkowicie wyjątkowego, tylko mi przeznaczonego - dziecka z nieba i z chmur :) I o tym będę tu pisać. O tym, jak dłuży mi się czekanie, jaką drogę muszę przejść by spotkać Moje Dziecko oraz jak się do tego przygotowuję.

W momencie, kiedy zaczynam pisać ten blog, mam 30 lat. Ja i mój M. jesteśmy małżeństwem trochę ponad 5 lat. Niedługo po ślubie zaczęliśmy myśleć o założeniu rodziny. Niestety miesiące mijały a Dziecka nie było, cały czas byliśmy we dwoje.

Powoli zaczynaliśmy się martwić a wokół nas rodziły się kolejne maluchy.Wszędzie, tylko nie u nas. Rodzina dopytywała życzliwie "kiedy pomyślimy o dziecku" A my nie byliśmy w stanie myśleć o czymkolwiek innym.

Jesienią 2010 roku padł medyczny wyrok - albo in vitro albo nic.  Rzuciliśmy się w wir medycznej procedury - zastrzyki, chemia, zabiegi. Często było trudno, jeszcze częściej upokarzająco, ale mieliśmy Nadzieję. 4 grudnia 2010 roku po długiej i męczącej procedurze nadszedł Wielki Dzień. Wszczepiono mi dwa żywe i śliczne zarodki. Moje dzieci. Dwa tygodnie później wielkie szczęście - test ciążowy pierwszy raz pokazał dwie kreski. Szaleliśmy ze szczęścia. Marzyliśmy tylko o przyszłości z naszymi bliźniakami.

Zbliżało się Boże Narodzenie a ja jak na skrzydłach podśpiewując piekłam ciasteczka, mając w brzuchu nowe życie.  Wigilia była absolutnie cudowna. Pierwszy dzień świąt też. Najpiękniejsze święta w życiu. Drugiego dnia świąt poczułam się nie najlepiej. Myślałam, że to tylko zmęczenie. Niestety nie - w nocy zaczęłam krwawić. Rano lekarz stwierdził, że już po wszystkim. Kazał przestać płakać i cieszyć się, że procedura się udała. Słupek w statystyce uzupełniony... Nam zawalił się świat. Cała nadzieja, która pozwoliła nam przejść przez te okropne procedury - umarła.

Kilka miesięcy potem wszczepiono mi ostatni zamrożony zarodek. Nie został ze mną nawet na chwilę. Ledwo pamiętam następne miesiące. Teraz wiem, że byłam wtedy w depresji, której nikt łącznie ze mną nie zauważył. Nie chciałam się już leczyć, nie chciałam starać, myśleć, nie chciałam nic. Po roku cienie zaczęły się rozstępować, wróciły nam nowe siły do działania. Okazało się, że przyczyną naszych problemów może być łatwa do zoperowania wada anatomiczna. Operacja miała miejsce we wrześniu. Po kilku miesiącach od operacji zaczęliśmy znowu działać. Wyniki poprawiły się nam na tyle, że mogliśmy spróbować inseminacji. Zaczęliśmy nowe sesje z lekami, zastrzykami, chemią... Od momentu stary miałam już 30 kilogramów na plusie. Ale nic to - są rzeczy ważniejsze od zgrabnego tyłka.

Zabiegów inseminacji przeszliśmy cztery. Za każdym razem zapalała się iskierka nadziei, która gasła z kolejną miesiączką. Czułam, że depresja wraca i wisi nade mną jak katowska siekiera. Powiedziałam DOSYĆ! Nie mogę, nie jestem w stanie, NIE CHCĘ urodzić dziecka.

Po praz pierwszy padło słowo - adopcja.
I zaczęła się nasza nowa droga, po której teraz idziemy.